Ta opowieść pokazuje, że na wielkie wyzwania nigdy nie jest za późno, a przy odpowiednim zaangażowaniu i determinacji, realizacja marzeń jest w zasięgu ręki.
Ponieważ w 2021 roku hurtownia MEDI&MORE obchodzi 30-lecie działalności, specjalnie z tej okazji przygotowaliśmy cykl wywiadów z naszymi Partnerami w biznesie, pt. „Historie na 30-lecie”.
Dziś zapraszamy do lektury rozmowy z farmaceutką, Kazimierą Dańko – Świsterską, która przez wiele lat prowadziła aptekę „Pod Baranią” w Węgierskiej Górce. Towarzyszy jej wnuczka Marta Kostyk, także farmaceutka z wykształcenia, która od małego uwielbiała w aptece babci „ucierać maści”.

MEDI&MORE: Dlaczego wybrała Pani farmację?
Kazimiera Dańko-Świsterska: Pochodzę z małego miasteczka, Dubiecka na Podkarpaciu. Był tam kościół, poczta, apteka i tak naprawdę nic więcej. Dlatego wtedy wyobrażałam sobie, że jedyny życiowy wybór, jaki mam, to praca na poczcie, w sklepie albo właśnie w aptece. To ostatnie podobało mi się najbardziej, a że wiązało się z koniecznością ukończenia studiów, postanowiłam podejść do egzaminu wstępnego. Nie miałam żadnych rodzinnych tradycji farmaceutycznych, ale zawsze, kiedy odwiedzałam jedyną aptekę w miasteczku, uważnie przyglądałam się pracy farmaceutów. Byłam ciekawa, jak wygląda zaplecze, na którym znikają i z którego przynoszą leki. Fascynował mnie nastrój, jaki tam panował. Była cisza, czuło się spokój i skupienie, co bardzo mi się podobało.
Na studia wybrałam się do Krakowa, co było dla mnie ogromnym przeżyciem, bo Kraków wydawał mi się bardzo odległy. W tamtych czasach podróż trwała całą noc pociągiem, teraz to zaledwie trzy godziny autostradą. Bardzo się cieszę, że moje życie tak się potoczyło, bo właśnie wtedy pokochałam Kraków, piękne miasto, w którym chciałam zamieszkać na stałe. Stało się tak dopiero kilka lat temu, ale jak śpiewała Edith Piaf: „Niczego nie żałuję”.
Po studiach nie wróciła Pani w rodzinne strony.
Wtedy były takie zwyczaje, że rocznik, który kończył studia – a ja swoje skończyłam w 1958 roku – otrzymywał oferty pracy z całej Polski, w szczególności z najbliższych regionów. Ogłoszenia były wywieszane dziekanacie, najwięcej ofert było na Śląsku, który jako obszar przemysłowy szybko się rozwijał i było tam największe zapotrzebowanie na przedstawicieli różnych zawodów.
Aż siedem z nas, koleżanek z roku, zdecydowało się pojechać na Śląsk. Dzięki temu nie czułyśmy się wyobcowane, miałyśmy do siebie blisko, mogłyśmy się spotykać i wspierać. Moją pierwszą apteką, w której odbyłam staż, była duża apteka w Bytomiu, która pełniła też nocne dyżury. Miałam okazję pracować pod okiem wymagających, przedwojennych farmaceutów, którzy dużo mnie nauczyli. Następnie przez rok pracowałam w Radzionkowie, a później trafiłam do Jędrzejowa, w którym spędziłam pięć lat. Tam obowiązków miałam już więcej, bo miałam swoją rodzinę, malutką córeczkę. W Jędrzejowie pracowałam w dwóch aptekach: byłam kierownikiem apteki szpitalnej oraz na pół etatu pracowałam w aptece otwartej.
Często farmaceuci mówią, że jednym z ich najważniejszych doświadczeń zawodowych był pierwszy, obowiązkowy staż w aptece. Jak Pani wspomina swój początek pracy z pacjentami?
Nigdy nie zapomnę, gdy pierwszego dnia w aptece w Bytomiu otrzymałam do zrealizowania 40 recept, a do tego byłam bombardowana mnóstwem nowych dla mnie informacji. Pomyślałam sobie wtedy „O mój Boże, kiedy ja przejdę na emeryturę!”. Oczywiście po pierwszym szoku przyzwyczaiłam się, poznałam rytm pracy apteki i się do niego dopasowałam. Teraz śmieję się z tego, co sobie wtedy myślałam, bo przecież kiedy mogłam już przejść na emeryturę, jeszcze bardzo, bardzo długo pozostałam aktywna zawodowo.
Jak to się stało, że znalazła się Pani w Węgierskiej Górce, w której spędziła Pani tak wiele lat?
Mieszkanie, które mieliśmy w Jędrzejowie, było za małe. Wciąż pojawiały się oferty pracy dla farmaceutów w różnych miejscach, i spośród nich wybrałam pracę w aptece w Węgierskiej Górce, przy której było większe mieszkanie. Miejsce spodobało się też mojemu mężowi, który kochał sport, a na dodatek znalazł pracę w Liceum Ogólnokształcącym w Żywcu. Węgierska Górka to rejony narciarskie, w okolicy była też atrakcyjna baza sportowa, blisko do Szczyrku czy Zwardonia. I choć założenia były takie, że przeprowadzamy się tam tylko na cztery lata, bo bardziej interesuje nas życie w dużym mieście, zostaliśmy tam o wiele, wiele dłużej. Ja w aptece, a mój mąż w liceum w Żywcu, gdzie uczył chemii, a potem pracował w kuratorium oświaty w Bielsku-Białej, a jeszcze później został dyrektorem szkoły w Węgierskiej Górce – prawie naprzeciwko apteki.
Jak wspomina Pani początki pracy w Węgierskiej Górce?
Tak naprawdę organizowałam tamtą aptekę od podstaw. Wcześniej w Węgierskiej Górce funkcjonował jedynie punkt apteczny. Okolica słynęła z odlewni żeliwa, która w tamtym czasie zatrudniała ponad 2000 osób. Poza tym Węgierska Górka miała dość dużą bazę turystyczną, znajdowały się tam liczne domy wczasowe, więc było spore zapotrzebowanie na aptekę. Pamiętam, że przyjechałam na początku przepięknego, słonecznego lipca. Całe dnie spędziłam na organizowaniu apteki, na załatwianiu mebli i naczyń, na ustawianiu wszystkiego na półkach.
Wszystko musiało być gotowe na 22 lipca. Wtedy odbyło się huczne otwarcie apteki z oficjalnym przecięciem wstęgi. Byli na nim i wójt, i ksiądz, lekarze i gminni notable. Były oklaski i szampan. Teraz to trochę śmiesznie brzmi, ale tak się wtedy świętowało!
Mniej więcej wtedy, kiedy Pani rozpoczęła pracę na własny rachunek, powstała także hurtownia MEDI&MORE. Jak została Pani naszą klientką?
Zacznę może od tego, że to były trochę szalone czasy. Tak jak powstawały apteki prywatne, powstawały też hurtownie farmaceutyczne, ale nie stało się to wszystko tak od razu. Zanim pojawiły się takie firmy jak Medicare, mieliśmy mocno pod górkę, a zaopatrzenie apteki to był nie lada wyczyn. Mój mąż potrafił nawet trzy razy w ciągu jednego dnia jechać do Krakowa, do hurtowni, pakował wszystko do samochodu osobowego. Ryzyko było spore, bo takiego transportu nie było można wtedy nawet ubezpieczyć.
Dlatego nie zapomnę, z jaką ulgą przyjęliśmy to, że zaczęły powstawać prywatne hurtownie. My związaliśmy się z Państwa hurtownią, z Medicare. Do naszej apteki z ofertą trafili rodzice obecnego prezesa spółki, przyjeżdżali do aptek na Żywiecczyźnie, w tym – do mojej. Pierwsze paczki z towarem wnosił tata prezesa, pan Edward, czym byliśmy mocno wzruszeni. Potem pojawiła się też pani Krystyna, z którą miałam przyjemność współpracować aż do momentu, gdy przeszłam na emeryturę.
Jak wspomina Pani początki współpracy z Medicare?
Hurtownia Medicare wielokrotnie nam pomogła. Na początku lat 90. apteki kredytowały wartość recept wydawanych bezpłatnie i ze zniżką. Pieniądze odzyskiwaliśmy dopiero nawet po pięciu miesiącach. Dla małej firmy był to duży ciężar. Medicare wydłużało nam okresy płatności za zakupiony towar. Bardzo to docenialiśmy. Poza tym zawsze mogłam liczyć na pomoc i radę.
Od samego początku bardzo dobrze się nam współpracowało. Kiedy były jakieś problemy z zamówieniami, bo zapotrzebowanie było większe niż liczba leków w magazynie, Medicare dzieliło towar sprawiedliwie. Nie było tak, że ja byłam wiejską apteką i nie dostałam nic, a apteka w większym mieście dostawała wszystko. W ten sposób Medicare dbało o każdą swoją aptekę.
Świetnie wspominam też wyjazdy na zagraniczne wycieczki, jakie organizowało Medicare. W tamtych czasach ich organizacja przez hurtownie była możliwa i często z nich korzystaliśmy. Sporo zobaczyłam i dużo doświadczyłam. To są wspaniałe wspomnienia.
Początki były trudne, ale później mogła Pani z dumą powiedzieć o sobie, że z sukcesem prowadzi swój własny biznes.
Byłam na to gotowa, bo jako farmaceutka byłam przyzwyczajona do poświęceń i dużej ilości pracy. Jeszcze za czasów Cefarmu funkcjonowało coś, o czym młodzi farmaceuci mogą nie wiedzieć: pogotowie pracy i dyżury nocne. Kiedy znajomi po pracy mieli czas na odpoczynek, ja byłam dosłownie uziemiona w aptece.
Może wyjaśnię, co to było: pogotowie pracy polegało na tym, że po ośmiu godzinach pracy w aptece, musiałam być dostępna „na dzwonek”. O każdej porze dnia i nocy ktoś mógł do mnie przyjść, a ja musiałam otworzyć aptekę i wydać leki. Mogłam gdzieś wyjść pozałatwiać swoje sprawy, ale musiałam wywiesić kartkę, że np. nie będzie mnie przez dwie godziny, że wrócę o konkretnej porze. To były przecież czasy bez telefonów komórkowych, więc latem, gdy wybierałam się plażować nad Sołę, zostawiałam kartkę z informacją, gdzie można mnie znaleźć. Węgierska Górka to niewielka miejscowość, wszyscy mnie znali, bo moja apteka była jedyna w okolicy. Potem Cefarm zmienił pogotowie pracy na dyżury, tak by zawsze w aptece był magister farmacji.
A co do mojego własnego biznesu, to jest scenariusz, którego nawet w najśmielszych marzeniach nie potrafiłam sobie wyśnić, a który stał się rzeczywistością. To prawda, że przez pierwszych kilka lat w ogóle nie byłam na urlopie, ale tak zaczynało się własny biznes w latach 90. Nie żałuję tej decyzji, bo dzięki niej miałam okazję poznać nowe czasy, nowe realia, nauczyć się obsługiwać komputer, wreszcie – nie nudzić się od 55. roku życia!
To jest niesamowita historia!
To nie jest takie niesamowite. Mnie się tak po prostu wszystko w życiu układało, a ja miałam tylko odwagę i to wykorzystałam.
Farmaceutę podczas pracy spotykają różne rzeczy, raz trudne sytuacje, raz dodające siły. Co wspomina Pani najlepiej?
Najlepiej wspominam chyba to, że rodzina – mąż i córka – doceniali moją pracę i mnie wspierali. A najbardziej dumna byłam wtedy, kiedy okazało się, że jestem wzorem dla mojej wnuczki, która zdecydowała się pójść na farmację. Marta już jako mała dziewczynka lubiła spędzać czas w aptece, bywała na zapleczu i radość sprawiała jej prosta pomoc, jak np. układanie torebek. Uważnie nas obserwowała i pomagała. I w końcu wybrała studia farmaceutyczne, choć wcześniej ukończyła inny kierunek.
Miałyśmy taki plan, że będziemy wspólniczkami, a potem Marta przejmie aptekę. Okazało się w międzyczasie, że gdy rozpoczynała studia, rzeczywistość była inna, a potem przepisy się zmieniły i wraz z nimi zmieniły się realia oraz perspektywy dla naszej apteki. Teraz Marta mieszka i pracuje w Krakowie, do którego i ja się przeniosłam. Jestem z niej bardzo dumna, bo tak jak ja, żyje z pasją. Farmacja nigdy nie była jedyną rzeczą, która ją interesowała. Marta jest tłumaczką i przewodniczką po Krakowie. Cieszę się, że jest szczęśliwa i może się realizować, a najbardziej cieszę się z tego, że mimo licznych obowiązków, zawsze znajduje czas by nas odwiedzić.
Marta Kostyk: Faktycznie było tak, że od dziecka spędzałam mnóstwo czasu w aptece, chociaż mieszkaliśmy z rodzicami w Krakowie. Kiedy ktoś mnie pytał: „Co najbardziej lubisz robić?”, odpowiadałam, że pomagać ucierać maści. A najbardziej podjadać te opłatki, do których się sypało proszki.
Apteka w moich wspomnieniach zostanie apteką z czasów mojego dzieciństwa, z lat 90. Po maturze trochę mnie „wywiało” z Krakowa. Podążyłam za pasją i wyjechałam na kilka lat do Włoch, do Rzymu, gdzie skończyłam historię sztuki. Później faktycznie postanowiłam pójść na farmację, ale moja praca magisterska to było… tłumaczenie szesnastowiecznego weneckiego receptariusza.
Należę chyba do niewielkiego grona szczęśliwców, którzy mogą pochwalić się tym, że byli wspólnikami własnej babci – nam się to udało przez 5 lat. W 2010 roku wydarzyło się wiele różnych rzeczy. Najpierw przekształciłyśmy aptekę w spółkę, więc potrzebny był spory remont. Ja zaczynałam farmację, a w pierwszych tygodniach moich studiów babcia została uhonorowana medalem im. prof. Koskowskiego w dowód uznania za wieloletnią pracę w zawodzie. Razem pojechałyśmy do Warszawy na uroczystość wręczenia. I chyba nikt sobie nie zdawał wtedy sprawy, że na 52 latach pracy Babcia nie zamierzała skończyć.
Piękne plany, mnóstwo pracy, lata tradycji i przywiązanie do apteki „Pod Baranią”. Dziś nie prowadzicie już własnej apteki. Dlaczego?
Marta Kostyk: Niestety, na rynku farmaceutycznym zaczęły się duże zmiany. Nie przeszło prawo „apteka tylko dla farmaceuty”, nie przeszło także to, że farmaceuta mógłby mieć tylko jedną aptekę. Niestety, apteki z takim modelem biznesowym jak nasza, przestały mieć rację bytu.
Już kończąc studia zdawałam sobie sprawę, że apteka „Pod Baranią” raczej nie ma szans na przetrwanie. Dość ironiczne było to, że na pięć dni przed tym, jak odebrałam dyplom, apteka zmieniła właścicieli. Ostatnie miesiące naszej apteki to był mój staż.
Co zatem stało się z apteką?
Kazimiera Dańko-Świsterska: Zdecydowaliśmy rodzinnie, żeby ją sprzedać. To nie była łatwa decyzja, ale cieszę się, że w tamtym miejscu nadal działa apteka. Co prawda inaczej się już nazywa, jest zupełnie inna, ale zawsze jak tylko odwiedzam Węgierską Górkę, idę tam na chwilę. Lubię porozmawiać, zapytać: co słychać i zawsze kupuję tam leki.
Marta Kostyk: Sprzedając aptekę, wiedziałyśmy, że „nasze dziewczyny” nie stracą pracy. Muszę przyznać, że z ulgą przyjęliśmy to, jak przebiegła sama transakcja. Mamy dobry kontakt z nowymi właścicielami apteki i bardzo się z tego cieszymy. Jestem dumna z tego, że jestem farmaceutką, choć nie zostałam w zawodzie. Te studia dużo mi dały, zajmuję się tłumaczeniami medycznymi i jakoś chętnie podpisuję się pod nimi „mgr farm.”.
Pani Kazimiero, choć zawsze marzyła Pani o życiu w dużym mieście, chyba niełatwo było po wielu latach opuścić Węgierską Górkę?
To prawda, Węgierska Górka to miejsce, w którym spędziłam większość życia. Ale kocham Kraków, a przede wszystkim chcieliśmy z mężem być bliżej dzieci – córki, zięcia, wnuczki. Mamy ich blisko i blisko mamy najpiękniejszy rynek, na którym od lat umawiam się wiosną z koleżankami ze studiów, kupuję obwarzanki i spotykam wnuczkę oprowadzającą grupę włoskich turystów. Właśnie o takiej emeryturze marzyłam i warto było na taką czekać!
Dziękujemy za rozmowę.